Podopieczni Marco Rose w Bundeslidze mieli otrząsnąć się po koszmarnym 0:7 w Manchesterze z Ligi Mistrzów. Jeśli pierwsza połowa sobotniego spotkania miała coś powiedzieć o stanie psychicznym zespołu z Saksonii, to zdawało się, że trauma trwa. Żadna z drużyn nie oddała bowiem celnego strzału, a najlepszą okazję – już niemal tradycyjnie – zniweczył Timo Werner, posyłając piłkę na wiwat.
Widząc swoją okazję z potłuczonym rywalem, gospodarze na Ruhrstadion odważnie weszli w drugą połowę, korzystając z niefrasobliwej obrony Lipska. Po stałym fragmencie Czerwone Byki nie oczyściły swojego pola karnego. Główkę Asano zdołał jeszcze wybronić Janis Blaswich, ale dobitki Erhana Mašovicia nie zatrzymał.
Warto zatrzymać się na słowo o Serbie, który przez sześć lat profesjonalnej kariery nie strzelał w ogóle, a ostatnio zaliczył już cztery bramki w siedmiu meczach. Miał zresztą ochotę na więcej, podobnie jak reszta drużyny gospodarzy. Najlepszą okazję na 2:0 miał Asano, ale przestrzelił.
To nie tak, że Lipsk nie walczył o wygraną, przeciwnie. Miażdżąco przeważał w posiadaniu i w samej tylko drugiej połowie Byki oddały 17 strzałów, w tym osiem celnych. Manuel Riemann w bramce Bochum był jednak nie do przejścia, zatrzymując i Daniego Olmo, i Williego Orbana w bezpośrednich starciach.
Nawet jeśli pomogło szczęście, to VfL Bochum ma co świętować. Po prawie dekadzie, przegrawszy osiem meczów z rzędu, pierwszy raz pokonali Byki. Po porażce RB Lipsk ma już siedem punktów straty do Bayernu, a mistrzowie dopiero rozegrają swój mecz w ramach 25. kolejki. Do Borussii Byki tracą osiem oczek po tym, jak ta pokonała w sobotę 1. FC Koeln.
