Po tym meczu czeka ich tylko wyjazd do nowych mistrzów Włoch, Napoli. Jeśli więc Sampdoria miała ratować honor, to kosztem Sassuolo przed własną publicznością. Pomogli zresztą przyjezdni, ponieważ w 8. minucie Manolo Gabbiadini w dziecinnie prosty sposób odebrał piłkę obrońcy Gianmarco Ferrariemu przed bramką i wyprowadził Sampdorię na prowadzenie.
Tłum – bo kibice i tak licznie przybyli na Stadio Luigi Ferraris – eksplodował radością, ale ta nie trwała długo. Minutę później piłka była już pod bramką gospodarzy, a pozostawiony bez opieki Domenico Berardi dołożył nogę i zmieścił piłkę pomiędzy gąszczem nóg przed bramką. A tuż po upływie 10 minut gry było już 2:1 dla Sassuolo i piękny początek zamienił się w koszmar. Tym razem główka Matheusa Henrique po centrze Nadira Zortei.
Obie strony walczyły o kolejne gole, a że Sassuolo jest znane z trzeciej najgorszej defensywy w lidze, gospodarze mogli liczyć, że mecz nie jest jeszcze stracony. 40-letni weteran Sampdorii, Fabio Quagliarella był bliski wyrównania po strzale głową, ale piłka wyszła poza światło bramki. Im bliżej przerwy, tym tempo było wolniejsze, a ostatnie słowo przed zejściem do szatni mogło należeć do Neroverdich.
Berardi strzelił jednak w poprzeczkę. Czarno-zieloni nie tylko tracą wiele bramek, ale umieją też całkiem sporo wbić rywalom, więc nie dziwiło przejęcie przez nich kontroli nad meczem. Swoje okazje mieli Ceide czy Zortea, ale bez efektu. Ostatnim zawodnikiem gości z golem w tym meczu okazał się Martin Erlić, jednak była to bramka samobójcza na niewiele ponad 10 minut przed końcem.
Gospodarze walczyli i pracowali na uznanie swoich kibiców, choćby i po fatalnym sezonie. Schodzący kilka minut przed końcem Quagliarella dosłownie płakał, gdy wszyscy widzowie wstali i dziękowali mu za prawie 300 meczów rozegranych w drużynie z Genui. Kończący karierę zawodnik żegnał się w tym samym dniu, gdy kibice musieli rozstać się również z Serie A.